Nasze jesienne, kilkudniowe wyjazdy, podobnie jak te, które popełniamy wiosną, również początkowo nie zwiastowały czegoś niezwykłego. Pierwszy raz, w 2015 roku, we trójkę ruszyliśmy w trybie „w te i z powrotem” do Kostrzyna nad Odrą. Wspaniałe widoki w Parku Narodowym Ujście Warty i świetne warunki do jazdy po drogach lubuskiego naładowały nas bardzo pozytywnie przed krótkim odwieszeniem rowerów na kołek na czas zimy. Po powrocie wiedzieliśmy, że będziemy starali się co roku kraść te ostatnie promienie słońca ruszając w jakimś nowym kierunku.
Idea do wyjazdu do Torunia była mocno sprecyzowana już prawie rok temu i w kalendarzu na 2019 zaplanowaliśmy go pod hasłem „Jeszcze Polska nie zginęła”. Aby wzmocnić patriotyczny akcent wycieczki postanowiliśmy część trasy poprowadzić Szlakiem Piastowskim. Ponadto, okolicznościowe koszulki zostały wzbogacone o logo „Niepodległa” przygotowane na 100-lecie świętowania przez Polska odzyskania wolności. Założone na dwa dni kilometry dawały zapas czasowy i pozwalały, by po drodze zobaczyć coś więcej.
O 5 rano 4 października na pniewskim rynku stawiliśmy się w sile czternastu kolarzy. Do rogatek miasta odprowadził nas, zresztą nie po raz pierwszy, tata Błażeja, Tadeusz. Jego apetyt na kręcenie kilometrów zobaczyliśmy parę tygodni temu, gdy o Poranku na Słodko nabiliśmy na licznikach każdy ponad setkę w drodze do Trzciela. Tadeusz jeszcze nie podjął decyzji o udziale w jednym z wielodniowych wyjazdów Odjechanych. Takowy debiut, jak się miało okazać za niespełna dwa dni – udany, odnotowali Jacek i Krzysztof, którzy w tym roku oficjalnie zasilili szeregi naszego stowarzyszenia.
Tak wczesna pora poza zabudowaniami w pierwszych dniach października oznacza jeszcze egipskie ciemności. Każdy z nas odpalił maksymalną liczbę lumenów w swoim jednośladzie i nie czekając na wschód słońca ruszyliśmy dokładnie opracowanym wcześniej śladem. Trasa powiodła przez Konin, Lubosinę i Przystanki do Dębiny, gdzie opuściliśmy gminę Pniewy. Tuż przed Kaźmierzem ogromnemu gwoździowi poddała się opona Przemka. Takie akcje to dla nas nie pierwszyzna – w kilka minut byliśmy z powrotem na kołach i pędziliśmy dalej. Pierwszy przystanek zaplanowany był w Rokietnicy, a tam z poranną kawą i własnoręcznymi wypiekami swoich żon, Iwony i Lucyny, czekali dołączający do nas Waldek i Mariusz.
Dalszy przebieg trasy zakładał przejazd przez poligon biedruski. Z malutkimi wątpliwościami co możliwości przemierzenia go bez właściwych przepustek zjechaliśmy w Złotnikach w dawnej drogi nr 11 w kierunku wschodnim. Na początku zatrzymaliśmy przy obelisku upamiętniających postać Wojciecha Bogusławskiego, żyjącego na przełomie XVIII i XIX wieku pisarza, aktora i reżysera, uznawanego za ojca teatru polskiego. W Chojnicy mogliśmy obejrzeć ruiny kościoła pw. Ścięcia Świętego Jana Chrzciciela. Zapewnienia Mariusza, który nieraz eksplorował rowerowo ten obszar – jak się okazało – nie były na wyrost. Cały odcinek, aż do samego Biedruska, przejechaliśmy bez jednej kontroli mimo spotykania po drodze kilku grup mundurowych, które odwzajemniały uprzejme pozdrowienia.
Po przekroczeniu Warty, przed Murowaną Gośliną wjechaliśmy w obszar Puszczy Zielonki. Tu kilka kilometrów przyszło nam przejechać drogami szutrowymi. W miejscowości Kamińsko urządziliśmy sobie trzecie śniadanie, a potem powróciliśmy na asfalt. Prognoza pogody na ten dzień jak do tej pory sprawdzała się idealnie i w samo południe cieszyliśmy się naprawdę dobrymi warunkami do jazdy. Czas upływał w idealnej atmosferze, a jedynym co musiało się odbyć punktualnie tego dnia był przyjazd do Wielkopolskiego Muzeum Etnograficznego w Dziekanowicach. O godzinie 13 czekała tam na nas umówiona wcześniej pani przewodnik. Ekspozycja obejmująca bogaty zbiór drewnianej architektury wiejskiej jest świadectwem kultury chłopskiej Wielkopolski. Oryginalne budynki przeniesione tutaj z różnych miejsc odwzorowując przestrzeń mieszkalną tworzą niepowtarzalny klimat. Większość z nas pamiętała to miejsce z czasów wycieczek szkolnych. Wrażenie jakie robi ono nas po tylu latach jest naprawdę duże.
Muzeum znajduje się w bezpośrednim sąsiedztwie Jeziora Lednickiego. Dwie godziny w nim spędzone nie pozwoliły już na rejs na Ostrów Lednicki. Nie mogliśmy sobie jednak odmówić okazji podjechania choćby na przystań, z której odpływa prom dla turystów chcących obejrzeć m.in. ruiny kamiennego pałacu pierwszych Piastów. Kilka szybkich fotografii niemalże bez schodzenia z roweru i mając już około 100 kilometrów przejechanych tego dnia ruszyliśmy na ostatni odcinek do mety tego dnia w Gnieźnie.
Do dawnej stolicy Polski dotarliśmy w godzinach popołudniowych. Zawsze jest super dotrzeć do celu. Ale jeszcze lepiej, gdy cel osiąga się mając czas na posiłek, kąpiel, ogarnięcie się i nie nastaje już wtedy północ. W Gnieźnie mieliśmy to wszystko i jeszcze więcej. Ze spokojem porobiliśmy sobie zdjęcia przed katedrą. Po prysznicu na pełnym luzie każdy przeorganizował sposób pakowania w sakwach i uszykował się na zapowiadający się deszczowo następny dzień. Kto miał ochotę w hotelowej restauracji mógł nacieszyć podniebienie dwudaniowym obiadem i deserem. A wieczorem chętnym pozostało jeszcze czasu na krótki spacer po mieście. Ogólnie warto podkreślić doskonałe warunki w jakich spędziliśmy noc w Gnieźnie. Hotel „W Starej Kamienicy” będziemy z czystym sercem polecać nie tylko rowerzystom wybierającym się do tego miasta.
Sobotni poranek okazał się niestety dokładnie taki, jaki prognozowały wszystkie dostępne aplikacje pogodowe. Deszcz za oknem nie był może ulewny, ale padało równo, na niebie nie było widać przejaśnień, a słońce miało wyjść za chmur dopiero w połowie dnia i drogi. Tu nieocenione okazało się doświadczenie z wyjazdu do Wiednia sprzed pół roku, kiedy to absolutnie cały dzień na trasie z Wrocławia do Radkowa w Kotlinie Kłodzkiej rzęsisty deszcz ani na chwilę nie odpuszczał. Byliśmy tym razem lepiej przygotowani nie tylko sprzętowo, ale i mentalnie. Jeżeli bowiem można zmniejszyć dyskomfort wynikający z zawilgoconych ciuchów to po co przejmować się deszczem – przecież oprócz tego wszystko było naprawdę super.
W Muzeum Archeologicznym w Biskupinie stawiliśmy się nieco przed czasem. Ze względu na pogodę odwiedzających było tego dnia chyba mniej niż zwykle. Sympatyczne panie z obsługi pozwoliły nam w jednym z pomieszczeń przesuszyć część naszych ubrań w czasie, gdy my mieliśmy zwiedzać ekspozycję. Również Biskupin oczyma dorosłego okazał się nieco bardziej wyrazisty w odbiorze niż ten zapamiętany z podstawówki. Wciąż padający deszcz jeszcze bardziej sprawiał, że nie chcieliśmy opuszczać kolejnych, zwłaszcza tych krytych choćby tylko strzechą, punktów w muzeum.
Pani przewodnik usłyszawszy skąd przybywamy przygotowała nas na nieco większe zróżnicowanie terenu na dalszym odcinku naszej trasy. Pałuki bowiem, na które dopiero co wjechaliśmy, zawdzięczają swoją nazwę właśnie niewielkim, ale wszechobecnym w tym rejonie wzniesieniom. Ponieważ niedługo po wyjeździe z Biskupina deszcz ustał i pogoda zaczęła się poprawiać – takie atrakcje były jak najbardziej mile widziane. Mieliśmy okazję przejechać przez Pniewy – malutką wioskę za Gąsawą o takiej samej nazwie jak nasza rodzinna miejscowość. Trochę z rozpędu minęliśmy Barcin – jedyne miasteczko, jakie akurat doskonale mogłoby się nam wpasować w porę obiadową. Na szczęście, jak rowerzysta jest głodny to i hot-dogiem czy burgerem na stacji benzynowej się naje. Bardziej wymagający uzupełnili energię słodyczami i napojami energetycznymi. Posileni poczuliśmy moc i mimo, że północno-wschodni wiatr nie odpuszczał – nie był on już tak straszny jak jeszcze przed jedzeniem.
Im bliżej wieczora tym słońce chętniej wyglądało zza chmur. Po cichu liczyliśmy na to, że nacieszymy się nim jeszcze u celu, nad Wisłą. Październikowe dni są jednak zdecydowanie krótsze od tych czerwcowych, które lubimy najbardziej. Przed ostatnim odcinkiem zatrzymaliśmy się w Gniewkowie – tu szybko zaczęliśmy kalkulować, ile czasu zyskalibyśmy docierając do Torunia krajową piętnastką. Na szczęście wygrała z góry założona trasa. I nie chodzi tu nawet o ryzyko jakie podjęlibyśmy jadąc pod koniec dnia ruchliwą drogą grupą kilkunastu rowerzystów. Przede wszystkim ominęłaby nas przyjemność jaką dał przejazd z Gniewkowa do Torunia wschodnią częścią Puszczy Bydgoskiej. Idealnie wyasfaltowana i mało uczęszczana droga przez las była istną wisienką na torcie po około 100 przejechanych już tego dnia kilometrach.
Do celu naszej podróży wjechaliśmy, a jakże, Mostem Piłsudskiego – symbolem mniejszej rangi niż pierniki czy Kopernik, ale również doskonale kojarzonym z Toruniem. Ponieważ minęła już godzina 19 Wisłę postanowiliśmy zostawić sobie na następny poranek i udaliśmy się na Rynek Staromiejski. Finał naszej wyprawy uczciliśmy rundą honorową wokół Ratusza i kilkoma zdjęciami pod pomnikiem naszego najbardziej znanego astronoma. Nie byliśmy jedynymi celebrującymi swoje sportowe święto. Tego wieczoru bowiem fani speedway’a cieszyli się ze zdobycia ze zdobycia Grand Prix przez Bartosza Zmarzlika, a na stadionie w Toruniu mecz przyjaźni rozgrywała tutejsza Elana z Widzewem Łódź. Porannego deszczu o tej porze i w tych okolicznościach nikt już nie pamiętał. Jedyne czego było żal to zostawić toruńską starówkę. Musieliśmy to jednak uczynić ponieważ wspomniane imprezy sprawiły, że o nocleg w ten weekend było tu bardzo trudno. Wybór padł na hostel Miłosz w Grabowcu, kilkanaście kilometrów za miastem. Naprawdę ostatni tego dnia odcinek przejechaliśmy bezpiecznie i wygodnie dobrze oświetloną i równiutko wyasfaltowaną ścieżką rowerową. Na miejscu byliśmy przed 22, a ponieważ plan następnego dnia nie zakładał pobudki bladym świtem mogliśmy do późnych godzin nocnych podyskutować na tematy rowerowe i nie tylko.
Przed 10 rano w niedzielę znów byliśmy nad Wisłą i na Bulwarze Filadelfijskim przyodziani w okolicznościowe koszulki z symbolem Szlaku Piastowskiego na piersi i państwowym logo Niepodległa na plecach nadrabialiśmy zaległości w dokumentacji fotograficznej. Wrażeń choć sporo to jednak wciąż było za mało. Starówka toruńska urzeka architekturą i sprawia, że trudno dobrowolnie ją opuścić. Tutaj obiektywnym czynnikiem była godzina przyjazdu naszego transportu. Dawid, który czekał na nas przy Dworcu Głównym, w ostatnich tygodniach przygotował dla nas specjalną konstrukcję zakładaną na przyczepę samochodową. Opracowany przez niego wspólnie z Karolem projekt pozwoli nam teraz na bezpieczny przewóz naszych rowerów bez angażowania dodatkowych środków. Zyskaliśmy tym samym sporą niezależność komunikacyjną i nowe destynację stoją przed nami otworem.
Kończymy kolejną doskonale zorganizowaną przygodę rowerową. Już z doświadczenia wiemy, że przez kolejne tygodnie będziemy wspominać drobne jej szczegóły takie jak wielki gwóźdź w oponie Przemka czy kawę i placek u Waldka. Każdy taki wyjazd mieści w sobie olbrzymi ładunek energetyczny, którym niesie nas potem aż do następnej takiej eskapady.